WOLA GUŁOWSKA

KATAKUMBY PUSTE ALE GŁOWY I SERCA PEŁNE

Jak dotrzeć. Z Lublina odległość wynosi 70-80 kilometrów. W zależności od wybranej trasy jedziemy 50-60 minut. Z Warszawy trzeba przejechać 130, z Łodzi (przez Warszawę) 260 a z Krakowa 300 kilometrów. W 2021 roku wieś liczyła zaledwie 335 mieszkańców. Tak naprawdę przez wieś przechodzą dwie drogi: pierwsza ze wschodu na zachód i druga od południa wpada do pierwszej. W miejscu ich zejścia najbardziej charakterystycznym elementem jest kościół karmelitów, w którym znajduje się cudowne źródełko. Nie sposób nie trafić.

     Gospodarze miejsca – karmelici trzewiczkowi. Nazwy tej używa się dla odróżnienia od karmelitów bosych powstałych po reformie karmelitów przeprowadzonej przez św. Jana od Krzyża i św. Teresę d,Avilla z końcem XVI wieku. Dwie polskie prowincje karmelitów bosych posiadają 39 konwentów natomiast polska prowincja karmelitów (trzewiczkowych) 12 klasztorów. Jednym z nich jest właśnie Wola Gułowska. Kościół który widzimy powstawał w latach 1659-1780.

     Chciałoby się powiedzieć, że trzeba zajść do klasztoru, popytać i pogrzebać w klasztornych archiwach. Tutaj pojawia się jednak pewien kłopot. Przez 60 lat (1864-1924) karmelitów tu nie było. Carskie hordy potomków Tatarów skasowały klasztor. Po jego odzyskaniu wiało pustkami a co do wielu kwestii z histori klasztoru powstały i pozostały tylko pytania. Tak jak te dotyczące katakumb pod kościołem.

  Legenda założycielska – dwie poświaty.  W 1548 roku niewiasta imieniem Barbara, mieszkająca w Woli Gułowskiej przechodząc obok przydrożnego krzyża jak zawsze przystanęła aby się przy nim pomodlić. Ujrzała wtedy w poświacie Matkę Boską w otoczeniu aniołów i dziewic. Matka Boża powiedziała jej, aby w tym miejscu wybudować kaplicę ku chwale Boga pod Jej wezwaniem. Polecenie to wykonał miejscowy dziedzic Hieronim Rusiecki, który wybudował drewnianą kaplicę. Wspomniany krzyż, przy którym modliła się Barbara możemy zobaczyć w kościele. Umieszczony jest w ołtarzu kaplicy po lewej stronie głównego ołtarza. Wkrótce w Woli Gułowskiej zaczął szerzyć się kalwinizm. Swoim barbarzyńskim zwyczajem kalwini niszczyli obrazy religijne. Taki los spotkał obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem z Jeziorzan, który kalwini wrzucili w błoto. Odnalazł go pewien wieśniak z Przytoczna i umieścił w swoim domu. Kiedy jednak obraz zaczęła otaczać jasna poświata i zaczęły się dziać różne cuda zaniósł go do Woli Gułowskiej. Malowany tłustą temperą na desce o wymiarach 122 x 85cm pochodzi z przełomu XV i XVI wieku.

Trzeba uniknąć pourywanego spojrzenia. Tylko spojrzenie z całym kontekstem „wokół i w czasie” pozwala Ją zobaczyć w pełnym wymiarze. To przede wszystkim o ciągłości obecności Matki Bożej w Woli Gułowskiej. Pierwszy raz  widzimy Ją przy okazji ekscesów kalwinistów ogałacających i niszczących okoliczne świątynie. Sprawa krzyża, obrazu i nakazu budowy świątyni to wyraźne „wejście” podyktowane Bożą inicjatywą. Później przez okolicę przechodzą najazdy Szwedów i kozaków zostawiających straszliwe krwawe piętno. Kozacy w 1648 wymordowali całkowicie ludność pobliskiego Kocka. Potem konfederacja barska, powstania. Kasata klasztoru i utrudnienia z dotarciem do kościoła w Woli Gułowskiej. Potajemne pielgrzymki nazywane „wielką drogą krzyżową”. Ich uczestników chwytano, zawracano, bito a bywało, że i zabijano. I w końcu we wrześniu 1939 roku działalność Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” generała Kleberga. To z jednej strony. A z drugiej właśnie stała  obecność Matki Bożej, która cały czas wylewała na okoliczną ludność „zdroje łask” i uzdrowień. Była ostoją wiary katolickiej i nadziei. I ludzie wokół szli do Niej. W walkach o klasztor padły ostatnie strzały kampanii wrześniowej. Dzisiaj ostatni żyjący żołnierze generała Kleberga składają Jej coroczny meldunek o wykonaniu zadania. Najpierw zyskała przydomek a potem została oficjalnie uznana i czczona jest jako Patronka Żołnierzy Września. Pięćset metrów naprzeciw kościoła znajduje się znakomicie urządzone i interesujące Muzeum Czynu Bojowego Kleberczyków.

     Niewątpliwie katakumby. Czyli podziemne cmentarze. Tak jak w większości tak i w Woli Gułowskiej mamy do czynienia z nieregularnie rozplanowanym systemem korytarzy i różnej wielkości komór. Chociaż trzeba przyznać, że niektóre korytarze są długie i proste. Nie są tak jak te najbardziej znane rzymskie czy paryskie drążone głęboko i najprawdopodobniej są jednopoziomowe. Czasem natkniemy się na schodki. Potrafią być kłopotliwe bowiem dwa schodki dla różnicy poziomu około 70 cm to mało. Kiedy więc posuwamy się bez włączonych świateł i bez latarek może się to skończyć przykrymi upadkami. W komorach nie znajdziemy nisz, w które wsuwano trumny lub same zwłoki. Najprawdopodobniej tak jak w niektórych przyklasztornych katakumbach ustawiano trumny nie na ziemi ale na niewysokich drewnianych stelażach. W Woli Gułowskiej zobaczymy trumny wsparte na czterech czaszkach. Czasem prawdziwych a czasem kamiennych. Dla wizytujących tworzy to mocne wrażenie ale chyba jest to późniejsza aranżacja. Korytarzy i komór jest wiele – nie trzeba się starać aby się pogubić. Trzeba pilnować poprowadzonych świateł.

     „Nakręcona” tajemniczość i groza. Nie wszystkie komory i korytarze są udostępnione i otwarte. Jest ich naprawdę dużo. Z rozmów z „miejscowymi” wynika jakiś obraz rozległego systemu znacznie przekraczający przeznaczenie i potrzeby katakumb. Niektórzy mówią nawet, że fragmenty tego systemu odnajdowali pod swoimi domami. Ten ciemny i wilgotny labirynt podkościelnych korytarzy dostępny jest wejściem z zewnątrz kościoła znajdującym się za prezbiterium. Czasem zastaniemy na drzwiach zamkniętą kłódkę a czasem uchylone drzwi. Zwiedzający pojawiają się przeważnie małymi grupkami. Zaraz przy wejściu znajdziemy włącznik światła. Początkowo nie wydaje się ono konieczne ale po chwili mało, że niewiele widzimy to jego brak staje się wręcz niebezpieczny. Pamiętajmy również aby opuszczając podziemia być pewnym, że wewnątrz nie pozostali inni zwiedzający. Wyłączając im światło napędzimy im nie tylko potężnego stracha ale również możemy sprowadzić na nich niebezpieczeństwo. Czyhają na nas nie tylko uskoki poziomu ale miejscami również znaczne obniżenia sklepienia zmuszające do poruszania się w głębokim pokłonie. W większości korytarzy poruszamy się wyprostowani mając nad sobą kolebkowe sklepienia ukształtowane z murowanych cegieł.

Niesamowite nic. Kiedy w dwudziestoleciu międzywojennym do Woli Gułowskiej po sześćdziesięciu latach powrócili karmelici po niepodzielnym rozpasanym panowaniu carskich potomków tatarskich hord zastali w podziemiach owe „nic”. Karmelita ojciec Franciszek Bizak pisał tak: „W podziemiach kościoła nie spotykamy nic, coby nas zaciekawić mogło, ani pod względem zabytkowym, ani pod względem specjalnej struktury budowlanej. Pojedyncze ścianki o grubości jednej cegły zamurowane, obecnie po wyłamaniu tychże ścianek, obnażone wnętrze forominów tutejszych katakumb, nie zdradzają najmniejszych śladów jakichkolwiek sarkofagów metalowych, jeno kości szczątki złożonych tu zwłok ludzkich, nigdzie śladu dzieł sztuki, nigdzie podygnitarskiej godności”.  Można przypuszczać, że w podziemiach Gułowskiego kościoła chowano doczesne szczątki ojców i braci zakonnych, oraz że znalazły się tam również szczątki jakiś zapomnianych dzisiaj fundatorów. Nie zostało nic. Miejscowi mówią, że „ruskie brały wszystko” nawet zbutwiałe odzienie zmarłych. Inny miejscowy tak się nakręcił, że brak doczesnych szczątków uzasadniał tym, że „przed ruskimi to nawet zmarli uciekali”. Tak czy tak do typowej dla katakumb atmosfery grozy i tajemniczości dołączyło owe niesamowite „nic”.

     Nieprzeciętne działanie wody ze studzienki. Od lat dużo się słyszy o nieprzeciętnym działaniu tej wody. Trudno jest jednak sięgnąć do archiwów, które zaginęły a obecnie świadectwa nie są zbierane i cała sprawa osadzona jest na tradycji. Nie mniej wspomniana wyżej stała tutaj obecność Matki Bożej jest gwarantem „wylewania się zdroju łask i uzdrowień”. W pewnym sensie wejście do podziemi nie ma na celu podziwiania „nic”. Wchodzimy tam aby dotrzeć do studzienki. A w niej od stu lat słup krystalicznie czystej wody. Zdumiewająco czystej. Obserwując dno musimy wręcz na siłę uświadamiać sobie, że po drodze jest jeszcze coś co nam nie przesłania niczego. Woda bardzo smaczna i ożywcza. Poza kubkiem na łańcuszku żadnego innego wystroju. Tylko tabliczka z prośbą żeby nie wrzucać do studzienki monet. Żadnych obrazków, różańców i krzyżyków. Znowuż jakieś nic. Alu tu popijając wodę i odmawiając dziesiątkę różańca łapie się to co jest ponad nami. Stałą obecność Matki Bożej z Jej zdrojem łask i uzdrowień. I to jest piękne. I to jest wzruszające. Reszta może przybrać postać nic.

JC